(Pierwotny tytuł posta to "Sen...")
...dzisiaj o śnie.
Wstałem nad wyraz wcześnie - jak dla większości osób z mojego i okolicznego pokolenia. 5:30 jest dla mnie pewną normą. Tak łatwą do spełnienia, jeśli się kładę przed północą.
Wstałem i pamiętałem. Pamiętałem, co mi się śniło. A że ten sen ostatnio jest częsty, to muszę go z siebie "wypisać".
Więc co takiego mi się śni? Że umieram. A właściwie, że mnie już nie ma. Sen jest bardzo realny. I nie - nie widzę swojego pogrzebu, czy smutku na twarzach... Wręcz przeciwnie. Widzę, że się nic nie stanie. Widzę spokój, czasem nerwy, czasem może i potrzebę pomocy, ale przede wszystkim widzę, że świat płynie dalej, czas się nie zatrzymuje.
Ja w sny nie wierzę, dla mnie to, że mi się śni to, a nie coś innego to wypadkowa przypadku i rozmyślań. A że śmierć jest dla mnie ostatnio tematem ciekawym, to się zastanawiam.
Zastanawiam się, a nawet jestem pewny, że umieramy każdego dnia. Oddając innym część siebie lub zabierając innym część ich istoty. Są osoby, które po prostu spalają się dla innych - taki się wydaje ja, przynajmniej taki się wydaję sobie. Oddam każdy fragment mnie, żeby innym było ... no właśnie. Jak było? Bo może się mylę. I wcale nie jestem im potrzebny? Może to tylko moja wewnętrzna potrzeba - żebym mógł powiedzieć "Widzisz, przecież się staram". Może... a może nie. Ja, patrząc na blisko 40 lat swojego życia - umarłem wielokrotnie. Dla osób, sytuacji, wbrew osobom, wbrew sytuacjom. Czasem się zastanawiam, czy jeszcze coś we mnie zostało. Po tych 382 śmierciach... i podobnej ilości narodzin... (wydaje się śmieszne, że podaję tutaj liczbę, prawda?) Zwykło się też mówić, że rodzimy się dla świata każdego dnia. Ale to nie jest prawda. Nasze życie jest mierzone dłuższymi fragmentami czasu. Nie dobą. A czasem krótszymi od doby. Czasem to zaledwie chwila (gdzie się rodzimy, wzrastamy, sięgamy nieba i umieramy), a czasem to lata... A co ciekawsze mam wrażenie, że możemy być martwi i żywi w tym samym czasie w różnych kontekstach. Bo kontekst ma ogromne znaczenie.
Czasem się zastanawiam co się dzieje w mojej głowie. Czasem. Niezbyt często, bo to jest zbyt skomplikowane ;)
Zastanawiam się często jaką wartość ma dla nas chwila. Znasz moje podejście do mikromomentów - stąd pewnie też myśli o chwili. Czy powinniśmy się przejmować tym co nadchodzi, czy lepiej żyć momentem. Rozważnie, ale jednak. Wczoraj usłyszałem wiele rzeczy. Między innymi "Szkoda życia, żeby z niego nie czerpać pełnymi garściami!". Czy ja to robię? Czy faktycznie doceniam każdy moment mojego życia - czy pozytywny czy negatywny? Powinienem. Wiem to.
Usłyszałem też "Ty to mnie w ogóle nie znasz". I skończyłem żyć. W tym właśnie momencie.
Żyjemy w permanentnej zmianie. Z kim bym nie rozmawiał, to coś się zmienia. Mało kto mówi - jest jak było. Zmieniają się relacje, zmienia się nastawienie, zmieniają się priorytety, zmienia się sposób rozmowy, albo zmienia się to, że przestajemy rozmawiać. Od lat powtarzam sobie - najważniejsze to być gotowym na zmianę. Zmianę, której tak strasznie się boję....
A dzisiaj jest piękny dzień. I mam tą swobodę, że mogę zrobić z nim niemal wszystko.
Ł.
PS a co z nim zrobię, to jeszcze nie wiem! Ale postaram się, żeby było tak, jakbym jutro miał się nie obudzić! #NajlepszyDzieńŻycia!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz